sobota, 26 kwietnia 2014

Roczne metamorfozy




Mam figurę po mamie. Teraz to widać.

Jakiś rok temu postanowiłam w końcu schudnąć do wagi sprzed ciąży. Te dodatkowe 4 kilogramy nijak nie chciały same się zgubić. Zaczęłam ćwiczyć w domu. Takie tam skłony, przysiady. Później zaczęłam się przykładać baczniejszą uwagę do tego co jem i w jakich ilościach. 5 posiłków dziennie o stałych porach. Zlikwidowałam słodycze i cukier w napojach. Najtrudniej było mi zrezygnować ze słodzenia kawy. Kawa bez cukru już nie smakuje. Ale i to się udało. Później przestałam jeść kolację zastępując ją najpierw arbuzem, potem jabłkiem, aż do całkowitej rezygnacji. Raz w tygodniu chodziłam na fitness.

Udało się – schudłam i weszłam w przetrzymywane przez pięć lat w szafie dżinsy.

To osiągnięcie całkowicie mnie uskrzydliło. Euforia. W końcu!

Jednocześnie zbiegło się to z coroczną depresją zimową – brak słońca nie pozwala mi normalnie funkcjonować. Zawsze między grudniem a marcem wpadam w nicniechcenie, apatię, ogólne zniechęcenie. Więc gdy w listopadzie okazało się, że jestem już taka chuda, stwierdziłam, że nie muszę już dużej walczyć. Nie chciało mi się ćwiczyć, tylko jeść i spać. Najlepiej ciepły koc, ciepła czekolada i dobra książka. Ani się nie obejrzałam jak w lutym waga przekroczyła nawet pierwotny wymiar. Typowy efekt jojo. Postanowiłam żyć normalnie, trochę więcej się ruszać, normalnie jeść. Od lutego minęły dwa miesiące, a ja jestem załamaną posiadaczką dodatkowych trzech kilogramów.

Szlag człowieka trafia. Czyli mnie. MUSZĘ się wziąć za siebie. Nie mogę tyle ważyć. Patrzę w lustro i widzę moją matkę.

Zaczynam od rzucenia słodyczy i picia większej ilości wody. Trzymajcie kciuki (jeśli ktokolwiek to przeczyta :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz