Mam figurę po mamie. Teraz
to widać.
Jakiś rok temu postanowiłam
w końcu schudnąć do wagi sprzed ciąży. Te dodatkowe 4 kilogramy nijak nie
chciały same się zgubić. Zaczęłam ćwiczyć w domu. Takie tam skłony, przysiady.
Później zaczęłam się przykładać baczniejszą uwagę do tego co jem i w jakich
ilościach. 5 posiłków dziennie o stałych porach. Zlikwidowałam słodycze i
cukier w napojach. Najtrudniej było mi zrezygnować ze słodzenia kawy. Kawa bez
cukru już nie smakuje. Ale i to się udało. Później przestałam jeść kolację
zastępując ją najpierw arbuzem, potem jabłkiem, aż do całkowitej rezygnacji.
Raz w tygodniu chodziłam na fitness.
Udało się – schudłam i
weszłam w przetrzymywane przez pięć lat w szafie dżinsy.
To osiągnięcie całkowicie
mnie uskrzydliło. Euforia. W końcu!
Jednocześnie zbiegło się to
z coroczną depresją zimową – brak słońca nie pozwala mi normalnie funkcjonować.
Zawsze między grudniem a marcem wpadam w nicniechcenie, apatię, ogólne
zniechęcenie. Więc gdy w listopadzie okazało się, że jestem już taka chuda,
stwierdziłam, że nie muszę już dużej walczyć. Nie chciało mi się ćwiczyć, tylko
jeść i spać. Najlepiej ciepły koc, ciepła czekolada i dobra książka. Ani się
nie obejrzałam jak w lutym waga przekroczyła nawet pierwotny wymiar. Typowy
efekt jojo. Postanowiłam żyć normalnie, trochę więcej się ruszać, normalnie
jeść. Od lutego minęły dwa miesiące, a ja jestem załamaną posiadaczką
dodatkowych trzech kilogramów.
Szlag człowieka trafia.
Czyli mnie. MUSZĘ się wziąć za siebie. Nie mogę tyle ważyć. Patrzę w lustro i
widzę moją matkę.
Zaczynam od rzucenia
słodyczy i picia większej ilości wody. Trzymajcie kciuki (jeśli ktokolwiek to
przeczyta :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz